Za cztery godziny będzie 4 luty, dzień
moich dwudziestych urodzin, kolejny szkolny poniedziałek. Tak, mam dwadzieścia
lat i chodzę do szkoły – to w końcu technikum, więc zostały mi trzy miesiące
męczarni, nim wszyscy dadzą mi święty spokój.
Siedziałam
tak sobie i myślałam, że w sumie nie mam aż tak „źle” w tym swoim półświatku.
Musiałam tylko wrócić wcześniej z
miłego, babskiego wieczoru, ponieważ czeka mnie jutro kartkówka z geografii,
której nawet nie zdaję na maturze. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że
warto jest wiedzieć, gdzie mamy morze, a gdzie góry, ale na jaką cholerę potrzebna
mi informacja, że najbardziej wysunięty na północ kraniec polski ma 54*50’N?
Zaśmieca mi to pamięć, kiedy powinnam ją zachować na coś bardziej potrzebnego w
życiu, jak na przykład – przepis na jakieś super popisowe, szybkie danie. Gości
będę przyjmować w życiu częściej, niż liczyć odległość na podstawie
równoleżników.
Szkoła
ssie. Wyssała już ze mnie wszelką kreatywność. Odkąd poszłam do szkoły
średniej, dosłownie nic mi się nie chce. Nie skończyłam żadnego opowiadania,
przestałam myśleć o zdjęciach i w sumie wszystko mi jedno. Wolę poleżeć i bez
użycia mózgu pooglądać biżuterię na aliexpress czy tam inne pierdółki, niż
wziąć laptop, a przecież leży tak daleko, włączyć go i zacząć coś pisać.
Kosztuje mnie to zbyt dużo wysiłku.
To,
że teraz trzymam go na kolanach, jest jakimś pieprzonym cudem, bo normalnie
rzuciłabym pomysł na tę notkę w pizdu.
Trzymam
się jednak nadziei, że to jeszcze trzy miesiące, jak tonący brzytwy. Wiecie,
został mi tydzień szkoły i mam ferie. Udało mi się znaleźć na połowę czasu
wolnego pracę – good for me, będę mogła kupić sobie coś ładnego. Ale
jednocześnie mam gdzieś z tyłu głowy, że muszę rozwiązać pięć pieprzonych
arkuszy maturalnych, bo mam z nich po feriach sprawdzian. Gdzie nienawidzę
matmy bardziej niż geografii. Będę rozwiązywać zadania między jednym a drugim
klientem, hehe.
Męczy
mnie jednak ta myśl, że muszę być dobra ze wszystkiego, bo inaczej czegoś nie
znad. Kurde, nawet Einstein mówił, by nie oceniać ryby pod względem jej
umiejętności wspinania się na drzewo. Mam bardzo dobre wyniki z polskiego i
języków obcych, ale nikt nie bierze tego pod uwagę, bo m u s z ę z d a ć m a t
u r ę z m a t e m a t y k i. Mam dosyć ciągłego mówienia – to wam się przyda do
matury, to musicie umieć, to musicie zapamiętać.
Są
wśród rocznika maturalnego osoby, które należą do tych ambitnych i chwała im za
to. Ale one i tak przygotowują się na własną rękę – kupują repetytoria,
słowniki, rozwiązują zadania. Kolejna gadka o maturze w czasie lekcji wcale im
nie pomaga.
A
ja nie jestem ambitna i tylko się męczę. Mogłabym mieć to wszystko gdzieś, ale
kurde, nie lubię być nisko oceniana przez swoje podejście w tylu – #wszystkomijedno.
Przestańcie
robić z tej pieprzonej matury najważniejszych dni w życiu młodego człowieka, bo
mu się ta cholerna wiedza nigdy do niczego nie przyda. Żaden z nas nie użyje
wzoru na deltę w ciągu trzydziestu lat od skończenia studiów, a może nawet i do
usranej śmierci. Po maturze już nigdy nie będę musiała opisać uczuć podmiotu
lirycznego, po prostu przeczytam fajny wiersz, bo będzie spoko. Zapomnę o Panu
Tadeuszu, Krzyżakach czy Konradzie z Dziadów, zamienię ich z powrotem na Jace’a
z Darów Anioła czy Jug’a z Riverdale. Dobrze, że znam się na zegarku, bo nie
będę musiała wyliczać czasu słonecznego.
A,
no i najważniejsze.
Dziesięć
lat temu Ania miała czterdzieści lat, a jej siostra 2+5x, dzisiaj Ania ma
pięćdziesiąt lat, oblicz odległość Ziemi od Plutona.
Koniec narzekajek, do przeczytania za
50lat^-2.